Pierwszy album Dionne Warwick (1940)
jest subtelną, misternie utkaną płytą popową. Ale to pop z czasów,
kiedy ten gatunek trzymał bardzo wysoki poziom, daleki od obecnego
plastikowego produktu, który często nieproszony, dosadnie i
arogancko włazi z butami za próg naszej percepcji. Delikatne,
chciałoby się powiedzieć aksamitne chórki i idealne aranżacje (Burt Bacharach) klawiszy, smyczków czy dęciaków stanowią
doskonałe tło dla gładkiego, ciepłego głosu Dionne, która pływa
sobie po nich ze swobodą ptaka, gładko lądującego na śliskiej,
lustrzanej tafli czystej jak kryształ wody. Warwick potrafi też
zgrabnie krzyknąć jeśli utwór wymaga tego rodzaju ekspresji.
Wokalistka jest świadoma swoich umiejętności i potrafi je
wykorzystać (a to dopiero jej pierwszy album, w dniu wydania miała
23 lata). Teksty (Hal David) są bardzo proste, właściwie wszystkie
o miłości. Wchodzą do głowy, usadawiają się tam wygodnie jak w
głębokim fotelu i nie chcą się wynieść. Prawie każdą z tych
piosenek śpiewałem na głos pod prysznicem czy w myślach w tramwaju
przez bardzo długi czas. Słowa refrenów pojawiały się w najmniej
spodziewanych momentach. Nie miałem na to wpływu. Wszystko jest tu
na swoim miejscu, dokładnie takie jakie powinno być. Nastrój
utworów oscyluje pomiędzy przyjemną melancholią i szczerą
radością. Dla mnie to idealny album popowy. Perfekcyjny w swojej
dziedzinie. Nie mam nic do dodania. Trzeba posłuchać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz