sobota, 30 marca 2013

Dionne Warwick, "Presenting Dionne Warwick" (Scepter records, 1963)


    Pierwszy album Dionne Warwick (1940) jest subtelną, misternie utkaną płytą popową. Ale to pop z czasów, kiedy ten gatunek trzymał bardzo wysoki poziom, daleki od obecnego plastikowego produktu, który często nieproszony, dosadnie i arogancko włazi z butami za próg naszej percepcji. Delikatne, chciałoby się powiedzieć aksamitne chórki i idealne aranżacje (Burt Bacharach) klawiszy, smyczków czy dęciaków stanowią doskonałe tło dla gładkiego, ciepłego głosu Dionne, która pływa sobie po nich ze swobodą ptaka, gładko lądującego na śliskiej, lustrzanej tafli czystej jak kryształ wody. Warwick potrafi też zgrabnie krzyknąć jeśli utwór wymaga tego rodzaju ekspresji. Wokalistka jest świadoma swoich umiejętności i potrafi je wykorzystać (a to dopiero jej pierwszy album, w dniu wydania miała 23 lata). Teksty (Hal David) są bardzo proste, właściwie wszystkie o miłości. Wchodzą do głowy, usadawiają się tam wygodnie jak w głębokim fotelu i nie chcą się wynieść. Prawie każdą z tych piosenek śpiewałem na głos pod prysznicem czy w myślach  w tramwaju przez bardzo długi czas. Słowa refrenów pojawiały się w najmniej spodziewanych momentach. Nie miałem na to wpływu. Wszystko jest tu na swoim miejscu, dokładnie takie jakie powinno być. Nastrój utworów oscyluje pomiędzy przyjemną melancholią i szczerą radością. Dla mnie to idealny album popowy. Perfekcyjny w swojej dziedzinie. Nie mam nic do dodania. Trzeba posłuchać.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz